Zaloguj

Legendy i wierzenia


Opowieść o czerwonej dzwonnicy w Lipowie Kurkowskim i żołnierzu spod Nidzicy.

2016-12-16 | Wyświetleń: 1913

Za małą, malowniczą wioską Lipowo Kurkowskie, ukrytą wśród mazurskich lasów zachowały się  resztki dawnego  wiejskiego cmentarza. Dominującym jego elementem jest stara dzwonnica, zbudowana z ciosanych kamieni i czerwonych cegieł. Z daleka wygląda jak jakaś miniaturowa wieża dawnego zamku, który już nie istnieje. Jej widok, gdy wyłania się z otaczającej zieleni zachwyci każdego  kto ja nagle zobaczy i od razu przenosi w świat minionych czasów, pobudza wyobraźnię.

Cóż ona tam robi  w otoczeniu resztek dawnego cmentarza, poniszczonych nagrobków, sama nienaruszona zębem czasu poza ubytkiem jednego większego kamienia, który leży u jej stóp, na którym wyryto datę jej wzniesienia. Chyba jest tym nieprzemijającym strażnikiem czasu, który upływał mieszkańcom tej ziemi przez minione sto kilkadziesiąt lat.

Siedząc na dębowym pieńku, wsłuchując się w szum lasu, patrząc na opuszczone groby rozmyślałem o tym co mogło się zdarzyć tutaj w minionych czasach, jak żyli  tu ludzie zajęci pracą na roli, pracami leśnymi. hodowlą  pszczół , pozyskiwaniem miodu, z czego ta miejscowość słynęła niegdyś.

Szukałem odpowiedzi na wiele pytań, które sobie zadawałem, sięgałem do wiedzy z przeczytanych już dawniej ksiąg historycznych ale wciąż nie mogłem odnaleźć sensownych wyjaśnień. Nie mogłem zrozumieć co ten cmentarzyk robi tu, w tak głębokim lesie. Ciepło  letniego popołudnia, stukot dzięciołów pracujących na okolicznych drzewach towarzyszyły moim rozmyślaniom… Przymknąłem oczy i dumałem i dumałem…

Nagle przyszło jakieś olśnienie. Wydawało mi się, że słyszę głosy, najpierw ściszone a potem coraz wyraźniejsze, wypowiadane w staropolskim języku. Czyżby to dusze dawnych mieszkańców rozmawiały z sobą a ja stałem się mimowolnym świadkiem ich rozmów. Czy to możliwe? No bo skąd nagle dowiedziałem się o tym, co wydarzyło się tu kiedyś, przy tym wiekowym dębie pamiętającym jeszcze napoleońskie czasy?

Ciekawi jesteście, co też wyłapały moje uszy wsłuchane w opowieści niewidzialnych gawędziarzy? Otóż ten wiekowy dąb był świadkiem śmierci pewnego napoleońskiego żołnierza, który zabłąkał się tutaj po wielkiej bitwie jaka miała miejsce na tych ziemiach w 1807 r.  a żołnierz był polskim ułanem na francuskiej służbie. Przybył tu z francuską armią , która ścigała pruskie oddziały w kierunku Nidzicy. W jednej z potyczek, jakie miały miejsce w tej okolicy został ciężko ranny i koń błąkając się po okolicy doniósł go nieprzytomnego aż tutaj, pod ten dąb.. Działo się to  zimą, koń był białej maści a żołnierz okryty był długim , białym wełnianym płaszczem i na tle białych zasp śniegu był prawie niewidoczny z daleka.

Zdarzyło się, że w to miejsce przyszła po chrust córka miejscowego drwala, który mieszkał przy lesie. Dziewczyna zaczęła zbierać suche gałązki pod rozłożystym dębem i układać je na rozpostartą wielką chustę. Gdy zaczęła je łamać, by je lepiej ułożyć, nagle biała plama za dębem ożyła.  To koń ułana, przestraszony trzaskiem łamanych gałązek zarżał nagle i na ziemię zwalił  się z hukiem  rosły ułan, jęcząc z bólu. Dziewczyna oniemiała ciężko wystraszona tą nieoczekiwaną sytuacją, szybko jednak zrozumiała, co się wydarzyło. To była  dziarska Agnes, czyli Agnieszka, która żyjąc w trudnych warunkach leśnego otoczenia nieraz już spotkała w lesie dzika, spłoszonego jelenia czy fukającego borsuka i potrafiła opanować emocje.

 Ostrożnie zbliżyła się do konia i leżącego żołnierza. Ułan był ciężko ranny, o czym świadczyła wielka zaschnięta plama krwi w okolicach klatki piersiowej. Otworzył półprzytomny oczy i ujrzał stojąca nad nim Agnieszkę. Ciężko dysząc zadał jej pytanie „Dziewczyno, gdzie ja jestem?”  i ze zdziwieniem uzyskał odpowiedź wypowiedzianą w staropolskim języku „ Kaj gdzie, kole mojej chaty przecie!” Uśmiech pojawił się równocześnie i na twarzy roześmianej dziewczyny i na ustach cierpiącego żołnierza. Patrzyli tak na siebie przez chwilę w milczeniu. Dziewczyna nagle odwróciła się, podbiegła do chusty z chrustem, wysypała z niej gałązki i wróciła po chwili. Z chusty zrobiła gałganek, który podłożyła pod głowę ułana i powiedziała krótko „Ligaj spokojnie!” Chwyciła konia za uzdę, sprawnie wskoczyła na siodło i popędziła w kierunku chaty.

Po niedługim czasie żołnierz usłyszał skrzypiące sanie, na których siedział starszy mężczyzna
i świeżo poznana wybawicielka. Gdy go podnosili, w miejscu gdzie leżał odznaczyła się na śniegu spora plama czerwonej krwi. Ułożyli rannego na sanie wymoszczone sianem i ostrożnie podążyli do leśnej chałupy. Nikt nic nie mówił, tylko od czasu do czasu przelatywały koło nich jaskrawe gile, czyniąc jakby niecodzienną eskortę.

W cieple domu, po wypiciu garnuszka grzanego piwa z miodem żołnierz zaczął odzyskiwać siły. Nie mógł się nadziwić, gdy znów usłyszał na tej pruskiej, niemieckiej ziemi polskie słowa, wypowiedziane tym razem przez gospodarza-„ Kaj was tu  bidoku przyniesło?”

„Na imię mi Franciszek, jam spod Ciechanowa, z polskimi legionami byłem w Rzymie, Papieża widziałem, potem z francuskim wojskiem chodziłem „ – krótko wyjaśnił ułan, czując, że tu mu nic nie grozi. Słowa ciężko mu było wypowiadać, czuł ból w piersiach po ranie zadanej pruską lancą.

Gościnni ludzie nakarmili żołnierza dziczyzną  z kaszą, a następnie opatrzyli rannego jak potrafili, bo cyrulika w okolicy nie było żadnego i ułożyli w łożu. Żołnierz zasnął….

Nastał ranek dnia następnego. Dziewczyna ostrożnie weszła do alkierza, gdzie  umieszczono Franciszka  i po chwili wypadła z płaczem . „Tato!, Tato!” Zobaczyli leżącego, bladego ułana, już nieżywego, który trzymał w ręku  ryngraf z Matką Boską, obok łóżka leżała szabla.

Pochowali go na wzgórzu, na polanie,  niedaleko dębu, a gospodarz – drwal, w którym tkwiła też artystyczna dusza cieśli, stolarza i rzeźbiarza,  zrobił potem  porządne drewniane ogrodzenie grobu i postawił solidny dębowy krzyż , na którym wyrzeźbił napis  „ FRANCISZEK- POLOK- 1807”.

Mijały lata, często w te strony przybywali jacyś nieznajomi za pracą. Bywało, że przy wyrębie lasu ktoś zginął, ktoś zmarł z choroby i wtedy chowano ich obok ułana. Przybywało nagrobków.

 Po wielu kolejnych latach sołtys wsi uradził z mieszkańcami i lokalnym pastorem, że założą w tym miejscu cmentarz, bo do kościoła w Kurkach i na zorganizowany przy nim cmentarz było dość daleko.
I wkrótce powstał wiejski cmentarzyk, z murowaną kaplicą, solidnie ogrodzony płotem, z brama wjazdową, nad którym górowała piękna dzwonnica  z kamienia i czerwonych cegieł. U szczytu zamontowano dzwon z brązu.  Zimą, na tle białego śniegu i oszronionych drzew  zdawała się być ona czerwoną plamą na śniegu….

Mijały kolejne lata. Ludzie rodzili się i umierali a cmentarzyk rozrastał się stając się księgą pamięci mieszkańców wsi Lipowo Kurkowskie leżąca koło Olsztynka. Przyszły dla mieszkańców ciężkie czasy II wojny, czasy ludzkich nieszczęść, które dotknęły tę ziemię szczególnie w 1945 r. Cmentarz popadł w zapomnienie, a nagrobki w ruinę.

Trochę do tego przyczynił się jeden kamieniarz z Olsztynka, który wykradał z nagrobków granitowe płyty, przerabiał je na nowe epitafia i sprzedawał na olsztynecki cmentarz. Dorobił się nieco na tym procederze, ale dosięgła go boska sprawiedliwość za naruszenie spokoju zmarłych…. Pewnego razu, po kolejnym wyrywaniu płyt usiadł odpocząć pod dzwonnicą. Nagle zerwał się wiatr, nadciągnęły ciemne chmury i w rejon cmentarza zaczęły bić pioruny. Kamieniarz strwożony stanął pod dzwonnicą i wtedy piorun uderzył w nią  odrywając duży kamień, który spadając zgruchotał ramią kamieniarza. Ranny, pustym wozem uciekł z miejsca i już więcej się tu nie pokazał.

 Nigdy już nie odzyskał władzy w prawej ręce, więc i cały jego kamieniarski interes upadł. Popadł w biedę. Zona zmarła ze zgryzoty, dzieci wywędrowały gdzieś w świat i został sam. Z litości przyjęli go na nocnego stróża na stacji kolejowej. Nocą, gdy obchodził dworcowe magazyny często słyszał pohukiwanie puszczyków. Wciąż zdawało mu się , że to niespokojne dusze zmarłych z Lipowa przypominają się mu za jego niecne uczynki. Nigdy nie zaznał spokoju.

Minęły kolejne lata. Mieszkańcy Lipowa postanowili w końcu uporządkować miejscowy cmentarzyk. Z niegdyś gęstych zarośli znów wyłania się dawny cmentarz, ta nieprzemijająca księga dawnych czasów. Pewno doczekamy tej chwili, że będzie można odwiedzić go bez obaw i znów będzie słychać dźwięk dzwonu, który przywoła mieszkańców i turystów tu przebywających na jakąś uroczystość np. w związku z wybuchem I czy II wojny, z okazji Wszystkich Świętych. Słyszałem, że są już chętni, którzy przekażą zużyte domowe przedmioty z miedzi, mosiądzu na taki zbożny cel i będzie można potem w ludwisarni odlać pamiątkową sygnaturkę do dzwonnicy.  Może taki nieduży dzwon w Lipowie Kurkowskim, z leśnego cmentarzyka, dołączy  do chóru wszystkich dzwonów w Polsce, które od czasu do czasu obwieszczają historyczną pieśń dawnych, trudnych czasów i  znak ważnych współczesnych wydarzeń.

 

                                                                                  Erazm Domański

                                                                       Wędrowiec z mazurskich szlaków

                                                                                  23.07.2016 r.

Erazm Domański

 

Zbiór wybranych mazurskich podań ludowych z okolic: Nidzicy, Olsztynka, Ostródy i Szczytna.

Broch.pl - strony internetowe Olsztyn